Jakie to niesprawiedliwe: postawiono pod pręgierzem Jacka S. za przewinienie, które w III RP stało się chorobą tak powszechną jak katar jesienią. Innym uchodziło na sucho, a wokół niego taki szum… Że dla uczelni trochę słabe wizerunkowo? Oj tam, oj tam. Rodaków żaden „objawiony” przekręt nie dziwi, nie oburza. Geszefciarz może uchodzić za autorytet, byle miał plecy i krył przewały innych – tak zaczyna się wpis Pani Moniki Małkowskiej, dziennikarki i krytyka sztuki.
Doktoraty na krzywy ryj
Zanim wokół Collegium Humanum rozsnuł się smrodek za handel lipnymi dyplomami MBA, na niejednej uczelni – prywatnej bądź publicznej – wybijało szambo po ujawnieniu fikcyjnych studenckich bytów, tytułów przyznawanych na skróty, splagiatowanych rozpraw magisterskich lub doktorskich.
Afera, którą poniżej przypomnę, rozpaliła ogólnopolskie emocje prawie dekadę temu. Chodziło o szwindle z doktoratami, o których grzmiały wszystkie media od „Gazety Wyborczej” po „Rzeczpospolitą”. Sceną przekrętów była najstarsza i największa uczelnia artystyczna w Polsce – warszawska Akademia Sztuk Pięknych; bohaterami – osoby prominentne w świecie kultury, powiązane z ówczesną władzą. Wezwana do akcji Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów przeprowadziła wielomiesięczną kontrolę, wydając wyrok druzgocący dla uczelni, a konkretnie, Wydziału Sztuki Mediów. I co? I nico. Sprawa zamieciona pod dywan, wszyscy zdrowi, ordery na piersiach.
Odpowiadał za to człowiek, który pojawił się na ASP w 2009 roku i już w następnym roku uruchomił na Wydziale Sztuki Mediów (wtedy także Scenografii) kramik z doktoratami dla powszechnie znanych i sobie znajomych. Zasadnicza sprawa: pominięcie doktoranckich studiów, statutowo trwających cztery lata. Jako „doctor thesis” przedstawiano gotowca, wyabstrahowanego z dorobku. Mistrz ceremonii zatrudniał „promotorów” z innych miast, w ciemno piszących pozytywne recenzje za regulaminową stawkę. Sam nie pobierał konkretnej gratyfikacji. W zamian za to pozyskiwał osoby z kulturalnego świecznika. W tym samym 2009 roku zasiadł w fotelu prezesa Stowarzyszenia Autorów ZAiKS i pełnił tę funkcję przez trzy kadencje, do 2022. Kim jest ów capo di tutti capi?
Janusz Fogler, z wykształcenia geograf, magisterka na UW w 1976. Od tegoż roku do 1989 – dziennikarz i fotograf współpracujący z wieloma periodykami, które pozwalały mu „poznać świat” i publikować reportaże okraszone własnymi zdjęciami, na czele z nagradzanymi książkami „Tajemnice Bajkału” i „Odległa Rosja”, obie z lat 80. Po ustrojowym przełomie wygrał konkurs na dyrektora Wydawnictw Artystycznych i Filmowych, następnie powołał do życia prywatną Wyższą Szkołę Sztuk Wizualnych i Nowych Mediów w Warszawie. W przedsięwzięciu wspierał go pewien profesor z Wydziału Grafiki stołecznej ASP. I tu zaczyna się akademicko-artystyczna kariera geografa-wydawcy. Pierwszy geszeft: w 2006 magister geografii otrzymuje tytuł doktora na ASP, nie wiadomo, na jakiej podstawie. W 2009 habilituje się na tej samej artystycznej uczelni i w tymże roku obejmuje stanowisko dziekana Wydziału Sztuki Mediów i Scenografii. Trzy miesiące później zostaje wybrany prezesem ZAiKS-u. Przypieczętowaniem „artystycznej” kariery staje się tytuł profesora belwederskiego, nadany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Z takim umocowaniem nasz bohater mógł zaszaleć. Profesor-dziekan-prezes-polityk poczuł się „ojcem chrzestnym” znanych artystów, którym w wolnorynkowej Polsce zaczęło się kiepsko powodzić.
Co artyście po tytule
W neoliberalnej rzeczywistości dawne artystyczne sławy, opozycjoniści i anarchiści poczuli się wyrolowani. Repatrianci, powracający na łono „wolnej” ojczyzny, liczyli na paletę propozycji, tymczasem musieli odbudowywać swą pozycję. W tej sytuacji mężem opatrznościowym okazał się dziekan Sztuki Mediów, zarazem prezes stowarzyszenia twórców.
Warto przypomnieć, że w PRL-u ukończone studia artystyczne pozwalały wykonywać „profesję” plastyka, tym samym – zarabiać. Ale przymusu pracy nie było. Artyści, którzy w ludowej ojczyźnie szczycili się wolnym zawodem, nie mogli przewidzieć klęski, jaką – o paradoksie – sprowadzi na nich wolny rynek. Transformacja postawiła ich wobec nowej konkurencji. Dawne gwiazdy traciły blask oraz lukratywne propozycje. Nauczanie dawało im szansę wciąż błyszczeć, tym bardziej, że chętnych na pobieranie nauki nie brakowało. Uczelnie plastyczne, a także kierunki dookolne – kuratorstwo, kulturoznawstwo, zarządzanie kulturą wizualną i tym podobne quasi-nauki – przeżywały oblężenie. Brakowało ciał pedagogicznych. Trzeba było jak najszybciej wyprodukować nowe kadry z cenzusem.
W latach 90. Polska stała się krajem ludzi na potęgę się kształcących. Ale w nowym ustroju wykształcenie stało się kosztowne. To nie zniechęcało. Rodziny, zwłaszcza z małych miasteczek, supłały krwawicę, żeby dzieciakom zapewnić „lepszą przyszłość”. Otwierały się nowe możliwości: namnażały się prywatne szkoły i szkółki „z uprawnieniami”; publiczne uczelnie organizowały (płatne) studia wieczorowe; powstawały prywatne uniwersytety kopiujące tradycyjne struktury, lecz finansowo uzależnione od wpłat studiujących. Szefowie tych placówek mieli wybór: hajs czy intelektualna przydatność kandydatów, oto jest pytanie. Początkowo MEN rygorystycznie traktowało sprawę: prawo do wręczania tytułów magisterskich otrzymywały jedynie te prywatne uczelnie, które rozliczyły się z utytułowanych ciał pedagogicznych. Pogoń za kasą spatologizowała nasze szkolnictwo wyższe. Za stosowną kwotę – wszystko do nabycia: zaliczenia, magisteria, doktoraty, plagiaty… Nawet gdy szwindel został ujawniony, rozmywał się w niebycie, bo to przecież „niska szkodliwość społeczna”. Z czasem wypracowano „nowatorski” system gratyfikacji, niewidoczny dla postronnych obserwatorów, często w ramach barteru. Długo nikt nie mógł się połapać, że jakiś pan/pani profesor wyrabia kilka, nawet kilkanaście etatów, rozrzuconych po całym kraju. Tak to działało: im wyższy rangą pedagog, tym mniejsze godzinowe pensum. Za profesorów tyrali asystenci, gotowi na mnóstwo ustępstw, byle nie stracić głodowych pensyjek. Ciała profesorskie świadczyły sobie wzajemne usługi: ja cię tu polecę, ty mnie tam.
Dla szkół artystycznych szczególnie wizerunkowo ważne stały się występy gwiazd. Studenci niewiele na tym zyskiwali, uczelnia – i owszem. Pojawienie się znanych nazwisk plasowało instytucję – i tak jest nadal – wyżej w rankingu szkół. Na złotonośnej kurze nie warto oszczędzać, raczej na „zwykłych” wykładowcach, często zatrudnianych na śmieciówkach, bez płatnych wakacji, bez gwarancji, że w kolejnym sezonie znów znajdą się w gronie pedagogów.
Doktoraty za poparcie
Powróćmy teraz na ulicę Spokojną – bo tam, przy Cmentarzu Powązkowskim, mieści się Wydział Sztuki Mediów stołecznej ASP. W grudniu 2015 na Spokojnej zawrzało.
Media zaczęły trąbić o lewych doktoratach, co nie sprzyjało naborowi. W centrum ataków znaleźli się Anda Rottenberg, Krzysztof Wodiczko, Tomasz Tomaszewski, Andrzej Dudziński. Opłotkami przemknęło stadko innych krzywych „doktorów”: Andrzej Świetlik, Tomek Sikora, Janusz Kapusta. Oraz niedoszła doktorantka sztuk wizualnych, Gołda Tencer. Sam „master of disaster”, jak nazywano pana dziekana, dla mediów zniknął.
Dramatis personae na pozór bardzo różnili się zawodowo i dorobkowo: kuratorka, fotograf, rysownik, architekt, aktorka… Dlaczego ubiegali się o doktorat w dziedzinie sztuk wizualnych? Otóż wszyscy byli na tyle popularni, że uważali, iż tytuł doktora – „obroniony” gdziekolwiek – po prostu im się należy. Przecież są elitą! Czuli się nią także z racji politycznych przekonań: wszyscy jednoczyli się w komitecie poparcia dla Bronisława Komorowskiego. A patronował im prezes ZAiKS-u, zarazem dziekan Sztuki Mediów. Pod jego obronę się uciekali.
Nie wszyscy mieli równie dużo za uszami. Najmniej zawinił zmarły dwa lata temu Andrzej Dudziński. Za PRL-u przeszedł cały tok studiów na architekturze i ASP. Zagraniczny wyjazd (1970) sprawił, że nie zaliczył magisterskiego egzaminu. Wrócił wkręcony w inne sprawy, inne klimaty. W 1977 emigrował na dobre, ale na oceanem zaczął pedagogiczną przygodę w Nowym Jorku. Z kolei Tomasz Tomaszewski „odstudiował” ledwie rok Politechniki Warszawskiej, potem przekwalifikował się na fotoreportera, przez wiele lat wziętego. Zupełnie inny jest przypadek Krzysztofa Wodiczki, który wyjechał z Polski w 1977, najpierw do Kanady, potem do USA, gdzie wciąż naucza. Na Wydziale Sztuki Mediów figurował krótko jako „pedagogiczna perfuma”, którego to epizodu nawet nie uwzględnia w biogramie.
Dwa najbardziej krzywe przypadki to Andrzej Świetlik i Tomek Sikora. W 2001 powołali do życia Galerię Bezdomną, co im się chwali, lecz nie do końca: młodzi niezależni fotografowie chętnie zapisywali się na wysokopłatne kursy prowadzone przez dwóch starszych i popularnych kolegów. Obydwaj wymienieni startowali do doktoratów ledwie z maturami. Obydwaj doktoryzowali się w 2013. Świetlik, fotograf samouk, znany jest ze współudziału w wystawach i performance’ach Łodzi Kaliskiej (z której to formacji rekrutował się również łódzki architekt Marek Janiak, także doktoryzowany na Sztuce Mediów). Tomek Sikora, również autodydakta, re-emigrant po 1989, kursował między Warszawą a Melbourne, co kilka miesięcy produkując albumy ze swymi fotografiami. Obydwaj w rok przeskoczyli trzy etapy wymagane do otrzymania doktoratów: studia artystyczne, studia doktoranckie i wykonanie dzieła uprawniającego do tytułu. Rekord świata!
Osobne, ekskluzywne towarzystwo tworzą pupile „ojca chrzestnego” doktoranckiej grandy: Ryszard Horowitz i Janusz Kapusta. Ten pierwszy był dekoracją Wydziału Sztuki Mediów, udekorowany tamże tytułem doktora h.c. Pojawiał się w Polsce incydentalnie, czasem miał wykład na wiadomej uczelni. Janusz Kapusta, filozofujący ilustrator, zdecydował się na powrót z Ameryki do ojczyzny. Tu mógł wciskać, gdzie tylko się dało, swój na wszelki wypadek opatentowany wynalazek: jedenastościenną bryłę nazwaną K-dronem. Taka artystyczna „kostka Rubika”. To ona stała się tezą doktoratu Kapusty, obronionego w 2010. Czy trzeba dodawać, że jedna z nagród ZAiKS-u to również miniaturowa wersja tej bryły?
Caryca sięga po tytuł
W neoliberalnej rzeczywistości skandal nie kompromituje, jeno służy promocji. Tak i w tym przypadku. Mega gwiazdą doktoranckiego przewału sprzed 9 lat była Anda Rottenberg. Przekonana, że jej nikt nie podskoczy. Chciała doktoryzować się „ze sztuki kuratorowania”. Jako „tezę” podsunęła prezentację „Obok. Polska – Niemcy 1000 lat historii w sztuce”, otwartą jesienią 2011 w berlińskim Gropius Bau. Wówczas wspierała ją profesor Małgorzata Omilanowska, do której też należała redakcja naukowa katalogu i jeden z tekstów w tej publikacji. I oto Omilanowska, ówczesna ministra kultury (2014-2015), prywatnie – bliska przyjaciółka kandydatki na doktora, miała pełnić funkcje promotorki! Wszystko miało zostać między swoimi. Szyki pokrzyżowała Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów. Nie uwierzycie – oni zablokowali nadanie tytułu „carycy”!
Tak to uzasadnili: „Pracy doktorskiej nie można zakwalifikować do dyscypliny sztuki piękne. W sprawie zachodził fakt współuczestniczenia promotora w tworzeniu wystawy będącej podstawą dysertacji doktorskiej. W przypadku jednego z recenzentów także zachodził fakt współautorstwa ocenianego dzieła. Nie zostały zachowane warunki bezstronności oceny pracy doktorskiej”.
Dlaczego Rottenberg, historyczka sztuki po UW, nie próbowała doktoryzować się w swej macierzystej uczelni? Bo u Foglera miała z górki. Na swoim wydziale musiałaby się przyłożyć.
Jakie były konsekwencje afery na Sztuce Mediów? Żadne. Zamiecione, zapomniane. Anda Rottenberg cichutko obroniła tytuł na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. A całkiem niedawno, 15 listopada br., otrzymała tytuł doktory (to nie pomyłka) honoris causa Akademii Sztuki w Szczecinie. Polacy lubią szwindle, byle z przytupem. Jestem pewna, że Collegium Humanum tylko zyska na renomie.
za; Monika Małkowska
Portal Warszawski. O krok do przodu