31 sierpnia 1944 r. – tego dnia Niemcy dokonali jednej z największych zbrodni w czasie Powstania Warszawskiego…
Klasztor benedyktynek sakramentek i kościół św. Kazimierza na Rynku Nowego Miasta mają ponad 300 lat. Ufundowała je królowa Marysieńka Sobieska jako votum dziękczynne za zwycięstwo króla Jana nad Turkami pod Wiedniem. Pierwsze sakramentki przybyły tu z Francji, gdzie m. Mechtylda od Najświętszego Sakramentu (w świecie Katarzyna de Bar) założyła to zgromadzenie. Jego szczególnym charyzmatem była i jest nieustająca adoracja Najświętszego Sakramentu, adoracja wynagradzająca za zniewagi i bluźnierstwa, zwana reparacją oraz czwarty ślub – ślub żertwy, czyli ślub „bycia pod ręką Pana Boga”, który czasem zgadza się przyjąć ofiarę z życia zakonnicy.
Gdy 31 sierpnia 1944 roku siostry sakramentki wraz z setkami warszawiaków umierały pod gruzami kościoła na Nowym Mieście, w niebo wzbiło się stado białych gołębic – głosi miejska legenda
W czasie Powstania Warszawskiego nowomiejski klasztor znalazł się w oku cyklonu. Walki toczyły się w pobliskich Rybakach i w Wytwórni Papierów Wartościowych a w pobliżu klasztoru wzniesiono barykady.
6 sierpnia dowództwo Powstania zaapelowało do sióstr o otwarcie klauzury, co umożliwiło łączność z walczącymi Rybakami. Do klasztoru dotarli mieszkańcy Woli, uciekający przed trwającą tam rzezią ludności cywilnej, zaś mieszkańcy Starówki szukali schronienia przeświadczeni, że w klasztornych piwnicach będzie bezpieczniej niż w podziemiach ich domów. Wszystkich trzeba było nakarmić – i powstańców i cywili – więc od rana gotowano zupę, a od połowy sierpnia wypiekano chleb.
Niebawem przeoryszę poproszono o przyjęcie szpitala powstańczego. Do głodnych i wymagających opieki dołączyli ranni, nieraz konający, o których życie i zdrowie walczyli dr Tadeusz Podgórski „Morwa” oraz dr Zygmunt Kujawski „Brom”. Siostry przejęły szpital na całkowite utrzymanie.
Niemcy szybko zorientowali się, że klasztor sakramentek stał się punktem oparcia dla powstańców. Nastąpiły ostrzały, a później, od 12 sierpnia, regularne ataki przeprowadzane z nowoczesnych miotaczy min zapalających lub burzących, zwanych potocznie „krowami” lub „szafami”. Mniszki gasiły pożary i obserwowały, jak kawałek po kawałku, cegła po cegle, ginie ich piękny klasztor i kościół – dzieło nadwornego architekta Sobieskich, Tylmana z Gameren. Spłonął Pałac Kotowskich, który był kolebką zgromadzenie i 60 tys. woluminów z biblioteki. Spłonął budynek nowicjatu i budynki gospodarcze. Gruz zasypywał posesję klasztoru. Od trafionej wieżyczki na kościele zajęła się kopuła, później na ziemię spadł krzyż. W piwnicach przerażeni ludzie na przemian modlili się i przeklinali. Sypały się tynki, Najświętszy Sakrament został przeniesiony do piwnicy. Gdy w połowie sierpnia przestała działać kanalizacja, błogosławionym ratunkiem okazało się klasztorne źródełko, z którego wodę wynoszono wiadrami. Wreszcie skończyły się zapasy żywności i medykamentów, które siostry bez wahania oddały na potrzeby szpitala. „Te sakramentki, które przez ileś set lat, od Marysieńki, śpiewały za kratami i przez kraty przyjmowały komunię, nagle stały się działaczkami, społeczniczkami, bohaterską instytucją, oparciem dla Nowego Miasta” – napisał autor „Pamiętnika z Powstania Warszawskiego”.
Adoracja nie ustawała
Dzień niezmiennie rozpoczynała Msza św. odprawiana przez kapłanów, którzy stale przebywali w klasztorze. Adoracja nie ustawała, a siostry modliły się i spowiadały, a potem gotowały i opiekowały się rannymi.
Pod koniec sierpnia z nieba posypały się ulotki z apelem o poddanie się, ale po naradzie z dowództwem matka Byszewska zdecydowała się zostać w klasztorze. „Widocznie wolą Bożą jest, abyśmy tu, na tym stanowisku, wytrwali i zginęli” – stwierdziła. W dniach piekielnych ataków („Jakby całe piekło wpadło i szatan podpalił wszystkie kąty” – powiedziała s. Modesta), sakramentki rozważały, czy nie nadszedł czas realizacji ślubu żertwy. Bóg podpowiadał im, że nadszedł. Siostry przychodziły do m. Byszewskiej, bo przeorysza musi wyrazić zgodę na złożenie siebie w ofierze. A matka przeorysza wyrażała zgodę wielokrotnie. Z jednym wyjątkiem – s. Celestyny Wielowieyskiej. Po wojnie właśnie ona wróciła wraz z ocalałymi siostrami do Warszawy i podźwignęła z gruzów kościół i klasztor.
31 sierpnia pozornie nie różnił się grozą od poprzednich dni, a jednak w cudem ocalonej kronice odnotowano, że to „dzień dopełnienia się ofiary”… Mniszki to przeczuwały. Był czwartek, dzień uroczystego oficjum o Najświętszym Sakramencie. Siostry Stanisława i Modesta założyły najlepsze habity, bo „gdy idzie się do Oblubieńca, trzeba ubrać się jak na gody”.
Po godz. 15 większość sióstr zgromadziła się na adoracji przy ołtarzu. Nadleciały niemieckie stukasy i nastąpił oślepiający wybuch. Całe kościelne sklepienie zapadło się, grzebiąc zakonnice. W nalocie – a zrzucono na klasztor dziesięć bomb, zginęło też czterech księży, czternaście sierot z pobliskiego sierocińca i około tysiąca osób cywilnych.
Pozostałe sakramentki wraz z m. Byszewską zostały pognane przez obróconą w kupę gruzu Wolę do Pruszkowa. Siostra Hilaria, zwana „Beniaminkiem”, bo zaledwie rok była w klasztorze, gdy Powstanie wybuchło powiedziała prorocze słowa: „To już koniec. Teraz będzie zupełnie inna historia i zupełnie inny klasztor”.
31 sierpnia 1944 roku uznaje jest zagładą Starówki
Po wojnie klasztor został z wielkim trudem i poświęceniem odbudowany.