[OKIEM SPECJALISTY] „Jesteśmy prowincją całkowicie pozbawioną ambicji wyjścia poza swoją prowincjonalną ligę”
Od paru dni przez media przewijają się komentarze i recenzje dotyczące MSN, włącznie z naszym tytułem. Dziś natomiast publikujemy znalezioną w sieci opinię Marcina Zglińskiego. M. Zgliński to znany, ceniony i poważany w środowisku historyk sztuki, adiunkt na ASP, Kierownik Zakładu Badań Podstawowych Historii Sztuki (2012), Redaktor Naczelny Katalogu Zabytków Sztuki w Polsce (2008) w Instytucie Sztuki PAN. To smutna, ale wiele wnosząca analiza, która opisuje kondycje naszej polskiej szeroko rozumianej kultury. Jedyne pocieszenie jest takie, że nasza redakcja od lat pisze w podobnym duchu o tzw. miejskiej estetyce w Warszawie. O wielu wnioskach, jakże bliskich p. Zglińskiego, pisujemy przecież od lat!
Trzeciej możliwości nie ma
Czytam tekst architekta Radosława Gajdy o gmachu Muzeum Sztuki Nowoczesnej i w zasadzie większość uwag jest zgodna z tym, co i ja o tym przedsięwzięciu myślę od dawna. Kluczowe dla mnie jest oczywiste tak naprawdę stwierdzenie: „trudno nazwać nowe Muzeum obiektem awangardowym, skoro pierwszym skojarzeniem uzasadniającym jego wygląd mają być obiekty stuletnie. W moim odczuciu gmach MSN udaje awangardę, w istocie będąc jednak architekturą zupełnie zachowawczą”.
Tak właśnie jest, ale w jakimś sensie sytuacja ta doskonale określa charakter środowiska z którego krwi i kości ten budynek powstał i którego jest teraz świątynią, którego jest nową archikatedrą. Jest ten budynek zarazem niezwykle szczery, wprost mówi o tym, czym jest obecnie polska kultura, jaka jest jej pozycja w światowych rankingach i gdzie plasuje się grupa osób, która „na odcinku współczesnej kultury wizualnej” pretenduje do tworzenia swego rodzaju nieformalnego episkopatu.
Jest do bólu szczery z kilku przyczyn:
1. Wspaniale świadczy o tym, że jesteśmy prowincją całkowicie pozbawioną ambicji wyjścia poza swoją prowincjonalną ligę. Gdy otwierano Muzeum Guggenheima w Nowym Jorku, Centrum Pompidou w Paryżu czy Muzeum Guggenheima w Bilbao to powstawały gmachy-ikony, będące czymś zupełnie nowym, czymś, co potem się naśladowało. To była architektura swojego czasu, była to architektura-impuls. Awangarda. Nawet to pudełkowate Kunstmuseum Liechtenstein w momencie swego powstania było czymś nowym jednak, czymś dającym impuls – ale to muzeum zostało otwarte 12 listopada 2000 roku. A więc niemal dokładnie 24 lata temu, jeszcze przed atakami z 11 września, jeszcze w innym świecie i innej epoce. To jest dystans pokolenia, a w czasach dzisiejszego technologicznego przyspieszenia, to jest otchłań, to jest coś niczym żółta, papierowa książka telefoniczna zawierająca wykaz analogowych, stacjonarnych telefonów. Nowa warszawska archikatedra awangardy jest w istocie dromaderem ciągnącym się w ogonie ariegardy. Nic się nie starzeje tak szybko, jak nowoczesność, powiedział niegdyś ktoś mądry. Nawet takie muzea jak MOCA Grand Avenue w Los Angeles, dzieło Isozakiego, po prostu postmodernistyczna architektura w dobie postmodernizmu, czy Museu Inhotim, ze wspaniałym wkomponowaniem w przyrodę, to są byty niejako wykreowane w duchu swojego czasu. Tu natomiast mamy swego rodzaju powidok.
Gdy w 1548 roku w Warszawie wznoszono Barbakan, to był on nie tylko funkcjonalnie anachroniczny i nie spełniał poważniejszych funkcji obronnych wskutek rozwoju artylerii, ale i formalnie, z tym ceglanym wątkiem i ostrołukami przynależał do odchodzącej epoki. Taka mentalność peryferii, nawyk ględzenia z marginesu. W 1546 roku Michał Anioł został architektem odpowiedzialnym za budowę Bazyliki Św. Piotra w Rzymie, Palladio wznosił pierwsze palladiańskie wille w Veneto, a Sansovino finalizował Loggettę na Palcu Św. Marka w Wenecji. A więc może po prostu taki nasz genius loci?
Serio jednak – jest to pomnik niesamodzielności myślenia środowiska, które stoi za powstaniem tego budynku i jego ambicji świecenia światłem odbitym i to światłem dobiegającym z odległych planet, które de facto już zgasły. Ta architektura nie jest wybitna. Jest zaledwie poprawna, o ile myśli się o niej bez szerszego kontekstu przestrzennego. Chyba to nie powinno być aspiracją na miarę dynamicznie rozwijającej się stolicy 38 milionowego kraju, by po ćwierćwieczu napinania się i wzdymania urodzić coś, o czym można powiedzieć, że nie jest przecież takie złe, nie jest tragiczne, nie jest niedobre, w zasadzie ma nawet wiele dobrych stron.
W Warszawie jak na drożdżach wyrastają kolejne wieżowce, wyrastają budynki mieszkalne, ale też mosty, mała architektura, wreszcie gmachy użyteczności publicznej – różnej oczywiście jakości, ale ja przynajmniej nie odnoszę wrażenia, by na ich tle ten budynek jaśniał, by lśnił, by wytwarzał jakieś napięcie, zmuszające nas, by dokonywać estetycznych przewartościowań. Raczej wydaje mi się, że on symbolicznie zamyka pewną epokę, niż otwiera nową.
2. Gajda pisze: „bryła z zewnątrz wydaje się zamknięta i nieprzyjazna, opuszczenie betonowej ściany na tylko 270 cm nad teren sprawia, że budynek wydaje się mieć walory obronne, a nie być otwartą przestrzenią doświadczania sztuki”. Trafia w sedno – ja tak o tym gmachu mówiłem i myślałem od kilku lat.
Jest to o tyle zabawne, że przez to budynek jawi mi się jako zwizualizowana, odlana w tysiącach, jak nie milionach ton betonu freudowska pomyłka. Oto bowiem w systemie wierzeń i wartości środowiska, które stanowi kastę archikapłańską owej właśnie konsekrowanej archikatedry, a także w nie tak licznym gronie wyznawców, do rodzaju sacrosanctum urastają słowa: inkluzywność i otwartość. Trudno jednak byłoby wyobrazić sobie w zwizualizowanej formie coś bardziej jawnie i manifestacyjnie wyrażającego odwrotność tych pojęć. I to pomimo otwartego parteru i napisu „Muzeum Otwarte” na kiosku kasowym. I mimo tego, że dyrektorka podczas otwarcia gmachu głosiła, że jest on „poświęcony otwartej, równościowej i demokratycznej kulturze”. Ta architektura mówi coś całkiem przeciwnego i tak to odbiera większość niegłupich osób, z którymi o niej rozmawiałem.
EDIT: zapomniałem napisać, że od dawna mi się też nasuwa skojarzenie, że ów monolityczny masyw ponad jest zupełnie jak metafora dyskursu, który – w obrębie współczesnych sztuk wizualnych bywa niekiedy tym bardziej hermetyczny, czy też – vulgo – ciężki, im bardziej samo dzieło jawi się jako niezbyt frapujące. Owe proporcje pomiędzy przytłoczonym wolnym parterem i tą gigantyczną bryłą – odpowiadają właśnie stosunkowi proporcji pomiędzy tym, co wynika czasem z samej formy namaszczonej na (arcy)dzieło, a dyskursem koniecznym, by zagadać i zaczarować pewną miałkość formy i treści.
Jest to jednak właśnie szczere, jest tym freudowskim niejako mimowolnym wydobyciem na wierzch tego, co zepchnięto do nieświadomości, zaczarowano dyskursem, a co przecież istnieje, co ma miejsce. Mówimy bowiem o środowisku dosyć wsobnym i zamkniętym de facto. Będącym czymś o wiele bardziej wąskim, niż pełne spektrum zjawisk tworzących współczesną produkcję artystyczną. Często niezwykle doktrynerskim, w jakimś takim parareligijnym sensie. A nawet jeśli tu całkowicie mylę się, jeśli teraz wyraziłem właśnie pewien stereotyp, to architektura ta jest owego stereotypu wspaniałym pomnikiem, monumentalnym unaocznieniem.
Tertium non datur.
Centre Pompidou zostało otwarte w 1977 roku w Paryżu jako centrum kultury nowoczesnej, mające na celu promowanie sztuki współczesnej oraz innowacyjnych form artystycznych. Dziś gromadzi szeroką kolekcję dzieł tej sztuki. Budynek Centre Pompidou, zaprojektowany przez Renzo Piano i Richarda Rogersa, reprezentuje styl high-tech, znany również jako architektura „inside-out”, czyli taka, w której struktury nośne oraz elementy techniczne są wyeksponowane na zewnątrz. Charakterystyczne dla budynku są właśnie te ekstrawagancko eksponowane struktury nośne, kolorowe rury wentylacyjne oraz zewnętrzne elementy, które nadają budynkowi futurystyczny wygląd. Obecnie niektórzy uważają go za kiczowaty.
Czym w zasadzie jest to muzeum?
Ale tym, co mnie szczególnie do tego budynku zniechęca, jest jego jakaś taka całkowita solenność, jest brak lekkości i przede wszystkim śmiertelna wręcz powaga. Muzeum miało być czymś krańcowo odmiennym od PKiN, ale z ducha jest czymś niebywale pokrewnym. Oba bowiem budynki są całkowicie pozbawione poczucia humoru, gry z odbiorcą, są po prostu świątyniami pewnych idei, manifestami. Zabawne, że oba są świątyniami idei nominalnie lewicowych, co nam przypomina o dramacie lewicowych elit tworzących wiek temu awangardę (której późnym wnukiem ma być ta instytucja), gdy ten, pod którego wezwaniem była pierwotnie świątynia-Pałac Kultury i Nauki zdecydował, że teraz wszelkie postępowe siły w Kraju Rad i na całym świecie obowiązuje realizm, a nie formalizm. Ów brak lekkości i ta dosłowność, ta swoista atmosfera, w której się świetnie odnajdują dewotki i dewoci naprawdę śmiertelnie poważnie wierzący oraz arywiści – może nie wierzący zbytnio, ale za to robiący piękne kariery, a do tego śmiertelna nuda całej urzędniczej nadbudowy wznoszącej się zawsze nad takim konstruktem.
Pałac Kultury jest smutny i dosłowny i to muzeum też jest smutne i dosłowne. Pałac się opatrzył i oswoił i z MSN będzie tak samo. Jak się ten biały beton przykurzy, pokryje zaciekami i spękaniami (mogę się założyć, że tak właśnie będzie), jak potem ktoś zamontuje na nim jakieś fajne neony (tu widzę potencjał, tyle powierzchni dla neonów z lat 50.-70.), obwiesi banerami wystaw, to może się oswoi i go polubimy nawet. Ale obecnie to nie jest niestety coś, jak Kunsthaus w Grazu, na widok którego człowiek po prostu się uśmiecha, na widok którego na japie wyrasta banan. Tu śmiertelna powaga, jak na mszy w Środę Popielcową.
Rozumiem, że wiele z osób, które tej formy żarliwie bronią zainwestowało w ostatnim ćwierćwieczu w ten budynek wiele emocji, wypowiedzi, opinii, nadziei, autorytetu – że jest on czymś w rodzaju – toutes proportions gardées – jakiejś Maszy Potockiej, w tym sensie, że jest pomnikiem ich zawodowych przygód i pewnych wspólnot przeżyć, przedsięwzięć, przyjaźni, „zasiadań w ciałach”, pewnego kombatanctwa. Nie można się od tego teraz ot tak odciąć. Ja to naprawdę rozumiem.
3. No i last but not lesat – pytanie o to, czym w zasadzie jest to muzeum?
„Będziemy mieli miejsce na światowym poziomie dla promocji polskiej kultury, sztuki nowoczesnej, która cieszy się wielkim zainteresowaniem” stwierdził podczas otwarcia Rafał Trzaskowski. Czyżby?
Po pierwsze dlaczego „będziemy”, a nie „mamy”? To jest znacząca różnica, nie bez znaczenia. A poza tym dlaczego znów ten odwieczny u nas język resentymentu, tego zaklinania rzeczywistości i „porównywania penisów pod prysznicem”. Czy taka fraza mogłaby w ogóle paść podczas otwarcia czegokolwiek w UK, Francji, USA, Niemczech, czy – i to bardzo chcę podkreślić – w Rosji? Czy jesteśmy sobie w stanie wyobrazić takie słowa podczas otwarcia muzeum w Hiszpanii albo we Włoszech. Nie! Tam by nikt takich słów nie wypowiedział, a gdyby to zrobił, to zabrzmiałyby groteskowo, absurdalnie. A ponieważ wypowiedział je facet, który być może w przyszłym roku zostanie prezydentem tego kraju, facet na którego według dużego prawdopodobieństwa i ja zagłosuję, to jesteśmy w domu. Właśnie dlatego to muzeum jest takie, jakie jest, i dlatego nie jest tym, czym by być chciało, że nasze elity myślą jeszcze w taki sposób. Póki takie myślenie jest, to będzie się budowało takie muzea i żadna prawdziwa awangarda tu nie będzie miała racji bytu.
To, co jest tu ponadto charakterystyczne, to fakt, iż ogromna część dyskursu skupia się na gmachu, a nie na kolekcji. Otóż jak bardzo ikoniczne by nie były budynki muzealne i jak bardzo wiele by w nich nie urządzano prelekcji, akcji, projekcji i konferencji, to jednak ludzie chcą zobaczyć fajną sztukę, by się naładować tą energią, która jest po prostu w arcydziełach, przez co owe arcydzieła są tak unikatowe i tak straszliwie drogie. Budynek kosztował 650 milionów złotych (więcej, jak doliczyć korowody z projektem Kereza i inne perturbacje), jest drogo, bo wznosi się nad liniami metra itd. No ale to jest i tak zaledwie jakieś 161,5 milionów dolarów amerykańskich. Otóż w 2012 r. obraz „Orange, Red, Yellow” Rothko został sprzedany na aukcji w Christie’s w Nowym Jorku za 86,8 miliona dolarów, a jego „Violet, green and red” poszedł za 180 milionów dolarów, „Number 5” Jacksona Pollocka sprzedano za 140 milionów dolarów, a „Number 17A” za 200 milionów, „Sen” Picassa za 179.4 milina dolarów, a jego „Kobiety z Algieru” za 180 milionów, „The Exchange” Willema de Kooninga za 300 milionów dolarów. Niemal dwukrotnie droższy, niż całe to nasze nowe muzeum
Takich dzieł w Warszawie nie było, nie ma i nie będzie. Nasza liga to Abakanowicz, Szapocznikow czy Fangor, których dzieła w pewnym momencie musiały mieć w ofercie wszystkie liczące się nasze, czyli de facto w lidze światowej trzecioligowe, domy aukcyjne. Byliśmy i jesteśmy krajem marginalnym, z trudną, de facto postkolonialną historią i odbiciem tego są zasoby naszych muzeów. Nie przyciągnie więc to muzeum ludzi z szerokiego świata eksponatami ani ideą, a że nie przyciągnie architekturą, to już więcej niż pewne. Ale właśnie zerwanie z tą prowincjonalnością mogło się tu tylko ziścić poprzez architekturę. Nie będziemy mieli kolekcji jak w MOMA, ale mogliśmy mieć coś niezwykłego, mogliśmy stworzyć ikonę. A zamiast ikony mamy coś na kształt ramy od obrazu.
Wszyscy turyści w Warszawie chcą zobaczyć to, co jest fenomenem i czymś unikatowym, a więc Muzeum Chopina, bo jest on własnością świata i jest stąd, a także Polin, bo Żydzi polscy byli też swego rodzaju niepowtarzalnym fenomenem. Ludzie chcą to zobaczyć. Polin nota bene bije na głowę pod każdym względem architekturę MSN, zarówno jeśli idzie o samą bryłę i wykończenie, jak i wpisanie w kontekst urbanistyczny. To oczywiście moja opinia.
Wystawa stała, z zaledwie 150 obiektami, ma być dopiero w lutym
Dobra, ale to nie muzeum dla turystów, tylko muzeum dla nas, ktoś słusznie powie. Zobaczymy więc, jak to będzie wyglądać od tej strony, czy centralna lokalizacja i gabaryt spowodują, że przylecą tam tłumy większe, niż powiedzmy te zlatujące do Zachęty lub Zamku Ujazdowskiego. W każdym razie „mamy to!”, jak się teraz lubi mówić, mamy i zobaczymy, co z tego wyniknie.
Ale wyobraźmy sobie oddanie nowej, wspaniałej sali koncertowej, którą się inauguruje, ale nie ma tam koncertów w zasadzie, ktoś tam coś zagra na puzonie czy trąbce w holu, jakieś panele, jakieś prelekcje, jakie plansze, jakieś wystawki jak w domu kultury. No nie! Jak się oddawało u nas kilka spektakularnych nowych sal koncertowych, to były na początek spektakularne koncerty. To samo teatr, to samo stadion. Jak oddawano Stadion Narodowy, to był mecz Polska-Portugalia. Jak dekadę temu oddano wspaniałą siedzibę NOSPR w Katowicach (dobre, bo polskie, a nawet śląskie!), to na inauguracyjnym koncercie zagrano dzieła Lutosławskiego, Pendereckiego, Góreckiego i Kilara, wystąpił też Krystian Zimerman. A tu co mamy? A no nic w zasadzie. Żadnej ważnej, wielkiej wystawy. Żadnej prezentacji kolekcji. Nic, co by podsumowywało przeszłość, określało teraźniejszość lub pytało o przyszłość. Gwiazdą jest sam budynek, czyli opakowanie, a nie to, ku czemu go wniesiono.
Moja, czyli raczej liberalna banieczka oburzała się nie tak dawno, bo w zeszłym roku, gdy pisowskie siły w obliczu nadchodzących wyborów, na gwałt otwierały muzea, które nie miały ekspozycji, były takimi wydmuszkami – sam gmach i udawanie, że jest świetnie, choć w środku nic do oglądania, by minister Gliński mógł przecinać wstążki i by to pokazać w telewizji. Mam na myśli Muzeum Historii Polski na Cytadeli, otwarte z pompą 29 września 2023 r. oraz Muzeum Pamięć i Tożsamość u o. Rydzyka w Toruniu otwarte 19 października 2023 roku (miała być wisienka na torcie po triumfie wyborczym, ale było smutno). Muzea bez ekspozycji stałych, bez pokazania na inaugurację jakiejś dużej i przemyślanej wystawy. W przypadku MSN wypisz wymaluj samo…
Czyżby kwestia swoistej prekampanii do przyszłorocznych wyborów prezydenckich? Bo wystawa stała, z zaledwie 150 obiektami, ma być dopiero w lutym. Nie można było poczekać? Widząc zdjęcia z tłumami przewalającymi się przez prawie puste przestrzenie, fotografującymi smartfonami głównie architekturę, a jeszcze chętniej panoramy Warszawy roztaczające się za oknami znów sobie przypominam nieśmiertelną prawdę zawartą w „Nowych szatach cesarza” Andresena.
Nowy Jork stawia na nowoczesność i innowacyjność nie tylko w architekturze muzeów, takich jak nowoczesne rozbudowy MoMA ale przede wszystkim w swoim ikonicznym Guggenheim Museum, które jest jednym z najsłynniejszych muzeów sztuki nowoczesnej na świeci. Guggenheim pozostaje kultowym miejscem.
Muzeum Guggenheima. Jest to jeden z najbardziej niesamowitych przykładów architektury XX wieku, ponieważ Frank Gehry użył 33 tys. cienkich płyt tytanowych do stworzenia ciekawych zakrzywionych kształtów. Wewnątrz dzieli z Nowym Jorkiem i Wenecją najważniejszą prywatną kolekcją sztuki nowoczesnej i współczesnej na świecie. Bilbao posiada jeszcze jedną z najlepszych galerii sztuki w Hiszpanii: Muzeum Sztuk Pięknych.
Łódzkie Muzeum Sztuki jest najstarszym muzeum sztuki nowoczesnej w Europie i drugim najstarszym na świecie (po MoMA w Nowym Yorku), a w zbiorach posiada ponad 17000 dzieł sztuki! Muzeum powstało w 1930 oddolnie, z inicjatywy samych artystów – Katarzyny Kobro, Władysława Strzemińskiego i Henryka Stażewskiego. Prace były bezpłatnie przekazywane przez najwybitniejszych ówczesnych artystów z całej Europy – Hansa Arpa, Theo van Doesburga czy Fernanda Legera.